-     FLOTA HANDLOWA     -      STATKI      -      OKRĘTY      -      WRAKI      -      FLOTA WOJENNA     -
OKRĘTY PODWODNE
ORP JASTRZĄB
Polski okręt podwodny - II wojna światowa
"Gdzie jesteście marynarze z "Jastrzębia"? Ilu Was jeszcze żyje po pięćdziesięciu latach od pamiętnego
wieczora daleko za Kręgiem Polarnym?"
Tymi słowami rozpoczyna się artykuł wspomnieniowy Andrzeja
Guzowskiego pt. "
O.R.P. JASTRZĄB. W pięćdziesiątą rocznicę katastrofy", zamieszczony w 1992 roku w
"Naszych Sygnałach", piśmie Stowarzyszenia Marynarki Wojennej, wydawanym w Londynie. Ze względu na
niedostępność
"Naszych Sygnałów" w Kraju, pozwalam sobie przytoczyć obszerne fragmenty tej ciekawej
publikacji. Tak Autor  pisze dalej:

"Od wzburzonego morza, sieczonego śnieżną zawieją. Od tych ogłuszających trzasków bomb głębinowych, od tego
złowrogiego terkotu automatycznych działek i karabinów maszynowych? Rzadko spotyka się ludzi uratowanych z
zatopionego w warunkach bojowych okrętu podwodnego. Zwykle oznacza to śmierć całej załogi. Tak było z "
Orłem",
tak było z setkami okrętów podwodnych hitlerowskich Niemiec, okrętów włoskich, brytyjskich, amerykańskich,
japońskich i innych bander państw, walczących na tylu morzach w Drugiej Wojnie Światowej. Dla większości
uratowanych członków załogi "
Jastrzębia" los był łaskawy. I olbrzymia większość uratowanych z "Jastrzębia"
pozostała na okrętach podwodnych, idąc głównie na "Dzika" ale i na "
Sokoła", by w śródziemnomorskiej kampanii
wpisać imiona tych okrętów do księgi wieczystej chwały oręża polskiego."

"Cofnijmy się pamięcią o te pięćdziesiąt lat. ORP "
Jastrząb" nie był okrętem nadającym się do działań w Drugiej
Wojnie Światowej. Budowany w stoczniach amerykańskich w ramach programu Pierwszej Wojny. Już w roku 1926
cała ta klasa "S" uznana była za przestarzałą dla operacji floty Stanów Zjednoczonych. Dlaczego więc Amerykanie
niemal na siłę wpychali te - i jeszcze starsze okręty klasy "R" - Brytyjczykom, którzy właściwie wcale tych
okrętów nie potrzebowali?"
"Wielka Brytania, zagrożona nasilającą się kampanią U-Bootów na Atlantyku, chciała uzyskać od Stanów
Zjednoczonych możliwie największą ilość okrętów nadających się do eskortowania konwojów.  I w ramach "Lend-
Lease'u" otrzymała coś z pięćdziesiąt starych czterokominowych niszczycieli. Wszystko, co pływało i mogło
udźwignąć kilka dział i bomby głębinowe było na wagę złota. Amerykańska marynarka zaś, przekazując te stare
okręty flocie brytyjskiej, zwracała się do Kongresu Stanów Zjednoczonych o fundusze na budowę nowych okrętów.
W podobny sposób postanowiono postąpić z okrętami podwodnymi. Za każdy stary grat oddany Brytyjczykom
Departament Marynarki występował do Kongresu o pieniądze na budowę okrętu nowego i nowoczesnego. Anglicy,
choć bez zapału, zgodzili się na tę grę. I tu właśnie nadarzyła się okazja, aby jeden z tych okrętów podwodnych dać
Polakom. Polska marynarka miała w tym czasie tylko jeden okręt podwodny w kampanii - ORP "
Sokół", który chodził
na patrole bojowe z Portsmouth głównie do Zatoki Biskajskiej, ale wkrótce miał pójść na Morze Śródziemne, na
Maltę. ORP "Wilk" stał na niekończącym się remoncie w Dundee i wiadomo było, że okręt już nigdy nie pójdzie na
bojowe patrole. W najlepszym razie może zostać okrętem ćwiczebnym i okrętem-celem do szkolenia
podsłuchowców z okrętów nawodnych. Dowódca "Wilka" kmdr ppor.
Bogusław Krawczyk niechętnie o tym myślał. Na
"Wilka" byłem przydzielony ze ścigaczy w początkach stycznia 1941 roku i z kilku rozmów z
Krawczykiem
wywnioskowałem, że on ufa, iż "Wilka" da się wyremontować na tyle, by znów stał się okrętem operacyjnym.
Witając mnie w Dundee oświadczył: "Niech się pan uczy tego okrętu, przyda się to panu na bojowych patrolach". Ze
mną na "Wilka" przydzielony był Maciek Bocheński, też ze ścigaczy. Jemu się tam nie podobało i dość szybko wrócił
na swoje ukochane ścigacze. Jurek Koziołkowski był ZDO ale przez czas mego pobytu na "Wilku" rzadko go
widywałem, był na brytyjskim kursie dowódców okrętów podwodnych. [...] Mimo obsadzania w styczniu 1941 roku
"
Sokoła", podoficerów i marynarzy było nadal na "Wilku" grubo ponad etat. Całe to towarzystwo właściwie obijało
się, remont w stoczni odbywał się bardzo ślamazarnie, brak było zapasowych części i trudno było dla tej załogi
znaleźć jakieś absorbujące zajęcia. Włóczyli się po mieście pełnym też oficerów polskiego Wojska,  świeżo
przybyłych po upadku Francji. Marynarze nie chcieli tym oficerom salutować na ulicy "bo by człowiek cały czas
musiał chodzić z ręką przy czapce". Wybuchały na tym tle brzydkie awantury. Na "Wilku" faktycznie było dość ludzi,
by obsadzić drugiego "
Sokoła". Ale  stocznie brytyjskie, głównie Vickers-Armstrong w Burrow-in-Furness dopiero
się rozkręcały z budową okrętów tej klasy i trzeba było poczekać. Ale "Wilka" z tego nadmiaru połowicznie
zatrudnionych ludzi trzeba było jakoś rozładować, zwłaszcza po tragicznej śmierci komandora
Krawczyka.
Samobójstwo
Krawczyka było wyraźnie spowodowane sytuacją na ORP "Wilk". Mnie już na "Wilku" nie było, od kilku
miesięcy pływałem na "Sokole". O tragedii dowiedzieliśmy się po powrocie z kolejnego patrolu. W miesiąc później
przyszła nagle wiadomość, że polska załoga ma obsadzić okręt podwodny przyznany przez Stany Zjednoczone w
ramach t.zw. "Lend & Lease". Załogę polecono sformować p.o. D.O. "Wilka" kpt. mar. Koziołkowskiemu. Był
przekonany, że zostanie dowódcą nowego okrętu i załogę skompletował z najlepszych podoficerów i marynarzy
"Wilka". Ale KMW zdecydowało inaczej. Na dowódcę wyznaczono kpt.mar. Bolesława Romanowskiego,
dotychczasowego etatowego ZDO "Sokoła". Dowództwo "Wilka" objął  kmdr ppor. Bruno Jabłoński. Anczykowski
został mianowany ZDO nowego okrętu, ja torpedowym, mechanikiem por.mar. Franciszek Rydzewski i dodano dwóch
świeżo upieczonych podporuczników - Stacha Olszowskiego i Kazika Grocholskiego. Z "Sokoła" odchodziłem
niechętnie, mimo ze stanowisko oficera torpedowego było dla mnie awansem. Nie wiedzieliśmy jeszcze wtedy
jakiego to dostaniemy grata. Tymczasem więc nastroje były wspaniałe. Pełni entuzjazmu załadowaliśmy się na
pięknego "pasażera" liniii P&Q zamienionego na pomocniczy krążownik - HMS "Cathay" i w luksusowych warunkach
popłynęliśmy przez Atlantyk na "podbój Ameryki". I tam, w salonie HMS "Cathay" przeczytaliśmy w "Jane's
Fighting Ships", że przeznaczony dla nas amerykański okręt klasy "S" już w roku 1926-ym wraz z całą tą klasą
uznany był za "przestarzały dla operacji floty". Byliśmy tak przekonani o przewadze amerykańskiej technologii w
świecie, że uważaliśmy, iż nawet ich stare graty okręty będą znakomite. Na szok trzeba było poczekać do
przybycia do New London i zobaczenia okrętu. Nasi starsi podoficerowie, szefowie działów, znakomici fachowcy byli
przerażeni. "To jest szmelc" mówili."Wilk nawet w tym stanie w jakim jest, to dużo lepszy okręt". To był ten
darowany koń, któremu jednak musieliśmy zajrzećw zęby i lustracja nie wypadła pomyślnie. Jedyny pozytywny
aspekt to nieco wygodniejsze pomieszczenia dla załogi, olbrzymia lodówka, pozwalająca na zabranie w morze
większej ilości prowiantu. Termin przejęcia okrętu ciągle nam skracano, zajęcia więc mielismy mnóstwo, a
dochodziły do tego wyczerpujące spotkania z okoliczną Polonią, która nas dosłownie oblegała w każdy wieczór. O
choć bez wielkiego entuzjazmu, ale z poczuciem obowiązku i z dyscypliną, która po rozluźnieniu na "Wilku" wróciła
do swojej wysokiej tradycyjnej normy w Polskiej Marynarce, okręt o nowej nazwie "Jastrząb" był na czas gotów
do wyjścia w morze i pokonanie Atlantyku. Przejście nie było łatwe. Były awarie mechanizmów, była typowa
listopadowa pogoda na Atlantyku, czyli niemal nieustanny sztorm. Swoistym wyczynem, jeśli nie wręcz cudem
nawigacyjnym było przejście oceanu w ciężkich warunkach atmosferycznych punktualne przybycie do ujścia rzeki
Clyde na spotkanie z eskortowcem.  I pomyśleć, że nawigatorem "Jastrzębia" był podporucznik noszący szlify
oficerskie od dwóch zaledwie miesięcy -Staszek Olszowski! Prawie pięć miesięcy od przybycia do Wielkiej Brytanii
trwały próby, przeglądy, przeróbki i ćwiczenia, aby doprowadzić "Jastrzębia" do gotowości operacyjnej.
Wszystkim nam na tym zależało. Z Morza Śródziemnego dochodziły nas słuchy o sukcesach "Sokoła" ...

"Patrząc dziś z perspektywy pół wieku trzeba uznać, że mimo wysuiłków i dobrej woli całej załogi i brytyjskich
stoczni i warsztatów ORP "Jastrząb" wyszedł na swój jedyny patrol bojowy w stanie raczej mało przydatnym do
wyznaczonych zadań. Mnie osobiście jako oficera broni podwodnej martwiły torpedy, których nie można było
trzymać długo w zatopionych aparatach, bo woda dostawała się do żyroskopu, serca i mózgu torpedy. Nie pomagały
gumowe uszczelki czy zapychanie ogona wydechu ciężkim smarem. Aparaty trzeba było zatapiać tuż przed strzałem,
co trwało długo, a potem ręcznym manewrem otwierać dziobowe drzwi wyrzutni. To, między innymi, było powodem,
że wdniu 2 maja 1942 nie zdążyliśmy strzelić torped do podstawiającego się na moment niemieckiego U-Boota. A
uprzednia awaria dziobowego steru też odgrywała tu swoją złośliwą rolę. Czy, gdy stwierdzono w dniu 29 kwietnia
złamanie steru głębokości, poważną awarię prawego silnika i przecieki w wentylacji, nie licząc kilku drobniejszych
awarii, należało nadal kontynuować patrol, czy powrócić do bazy? Dowódca kpt. mar.
Romanowski zawołał ZDO
Anczykowskiego i mnie, jako najstarszych oficerów do swojej kabiny na naradę. Opowiedzielismy się obydwaj za
pozostaniem na patrolu.  Ostateczna decyzja należała oczywiście do
Romanowskiego. Okręty z mniejszymi awariami
opuszczały sektory patrolowania i wracały do bazy. Nigdy nie dowiemy się nic o tych, co usiłując wracać do bazy do
niej nie dotarli. 2 maja, kilka godzin po nieudanej próbie ataku na wynurzony U-Boot skonczyła się kariera ORP
"Jastrząb" pod polską banderą. Służył pod nią niespełna sześć miesięcy, z czego 8 dni na niedokończonym patrolu
bojowym. Być może jedynym godnym odnotowania wyczynem "Jastrzębia" było przejście Atlantyku i punktualne
dojście na spotkanie eskortowca przy ujściu rzeki Clyde. Wszystkim członkom załogi "Jastrzębia" należy się
uznanie za dobrze spełniony obowiązek w nieustannej niemal walce ze złośliwością przedmiotów martwych. Poległym
i rannym zaś - cześć i chwała za krew przelaną w obronie Ojczyzny."
USS S-25, późniejszy ORP JASTRZĄB, widziany od strony dziobu.
Zdjęcie wykonane 22 października 1923 roku w stoczni marynarki USA w Bostonie.
odwiedź katalog OKRĘTY PODWODNE