|
|
|
|
|
|
|
|
|
- MORZE | MARYNARKA HANDLOWA | STATKI | OKRĘTY WOJENNE | WRAKI | MARYNARKA WOJENNA | ŻEGLUGA -
|
|
|
|
|
|
Kpt. ż.w. Robert Zahorski
|
|
|
|
|
|
|
|
|
- -
|
|
|
|
MÓJ PIERWSZY STATEK, S/S KOPALNIA MYSŁOWICE
|
|
Wojciech T. Pyszkowski
|
|
|
|
|
S/s KOPALNIA MYSŁOWICE, statek typu Liberty, zbudowany w 1942 roku w USA jako GIDEON WELLES . --
|
|
|
Czytam wspomnienia mojego kolegi, Roberta Zahorskiego, z którym studiowałem w Szkole Morskiej i w tym samym, 1966 roku, szczęśliwie ukończyliśmy ją.
Podobnie, jak on, spakowałem marynarski worek (niestety, gdzieś mi już zaginął) i stawiłem się w Szczecinie, w PŻM, w ostatnim dniu ważności skierowania do pracy, z tym, że ja, oprócz rodziny, pozostawiłem za sobą poślubioną przed czterema dniami żonę. Również moim pierwszym statkiem był stary parowiec i ja także zamustrowałem na stanowisko starszego marynarza.
Oto garść moich wspomnień z tego „miodowego”, samotnego rejsu:
Szczecin, 1 grudnia, 1966 r.
Po miesiącu oczekiwania nareszcie zamustrowałem na mój pierwszy po Szkole Morskiej statek. Jest to statek typu Liberty. Zbudowano ich podczas II wojny światowej ponad 2700. Charakteryzowały się niskimi kosztami budowy, prostą konstrukcją i bardzo pojemnymi ładowniami. Służyły jako transportowce i ich żywotność obliczona była jedynie na lata wojny. Ponieważ jednak olbrzymia większość przetrwała działania wojenne, sporo państw zdecydowało się wykorzystać je potem jako statki handlowe. Polska zakupiła 15 takich statków. Archaiczne, z maszyną parową napędzaną węglem lub olejem, pieszczotliwie nazywane są przez nas „liberciakami”.
Cieszę się, że w końcu przestałem być „bezstatkowym” dejmanem, jednak w tej beczce miodu znalazła się łyżeczka, a właściwie wielka chochla dziegciu. Mimo że mam w ręku dyplom ukończenia Państwowej Szkoły Morskiej, teoretycznie upoważniający mnie do zajmowania stanowisk oficerskich, zabrakło mi jeszcze pół roku pływania na stanowisku asystenta pokładowego do nabrania praktycznych uprawnień.
Większość moich kolegów miało szczęście zamustrować jako asystent pokładowy lub szkoleniowy, nie na każdym statku jednak asystent był przewidziany. Miałem do wyboru, czekać nie wiadomo jak długo na tę okazję, albo wreszcie wypłynąć z portu i znowu znaleźć się na morzu. Co się odwlecze, to nie uciecze. Żadna praca nie hańbi. Zwłaszcza, że mam w planach w przyszłym roku zamustrować na DAR POMORZA jako instruktor (oficer praktyk), a pływanie na tym stanowisku będzie zaliczone do brakującej mi półrocznej praktyki.
Dlatego jestem teraz na tym wysłużonym liberciaku i terminuję w charakterze starszego marynarza. Chowam głęboko swój dyplom i nastawiam się na ciężką fizyczna pracę.
Czarna tablica „Załoga na burcie” ściągnęła całą załogę już na godzinę 14.00. Wkrótce jednak termin manewrów przesunięto na 22.00. Staje się to trochę denerwujące. Załadunek przeciąga się. Część ładowni jest już całkowicie zapełniona węglem. Rano przykryliśmy je deskami lukowymi i brezentami.
Mam teraz wachtę przy trapie, która ma trwać od 15.00 do 23.00. Do burty naszego statku przycumowała HUTA OSTROWIEC. Ponieważ stoimy tuż obok siebie, alongside, na pokładzie KOPALNI pełni wachtę również marynarz z OSTROWCA. Bardzo szybko doszliśmy ze sobą do porozumienia i wymieniamy się co godzinę. Jest to oczywiście nielegalne, ale ułatwiamy sobie w ten sposób monotonną służbę.
Nie schodzę na ląd już od wczoraj. Usiłuję przyzwyczaić się do czekającego mnie życia, do kabiny i do tego samego towarzystwa. Kabinę dzielę ze sporo starszym ode mnie marynarzem. Ma surową, pokrytą dziobami twarz i na razie nie wykazuje chęci bliższego zaznajomienia się ze mną. Nie narzucam się mu. Wkrótce siłą rzeczy zaczniemy ze sobą rozmawiać.
Przed chwilą byłem przy trapie. Znowu przesunięto tablicę, tym razem na godzinę 2 rano. Będę mógł zdrzemnąć się dwie godziny po wachcie.
W morzu, 2 grudnia, 1966 r.
Zostawiliśmy już za sobą Zalew Szczeciński.
Jestem na nogach od godziny czwartej rano. Musiałem pomagać przy zakrywaniu pozostałych ładowni i mocowaniu „po morsku” (równolegle do pokładu) bomów ładunkowych. Naprawdę, mordercza praca. Jedną ładownię klaruje się prawie całą godzinę. Rozpoczęliśmy po odcumowaniu i zakończyliśmy o dwunastej w południe. Dźwigałem deski, rozciągałem brezent, wbijałem mocujące kliny i z westchnieniem rzucałem od czasu do czasu okiem na mostek, gdzie stał pan Oficer Pokładowy – to przecież JA tam powinienem być na jego miejscu, a nie harować jak zwykły matros…
Napracowałem się solidnie, ale teraz mam wolny czas aż do godziny 20.00. Na szczęście Kapitan stwierdził, że dyplom Państwowej Szkoły Morskiej bądź co bądź nobilituje, dlatego w morzu nie będę pracował na pokładzie, a jedynie pełnił wachty na mostku wraz z Trzecim Oficerem od godziny 8.00 do 12.00 i od 20.00 do 24.00. Reszta doby wolna.
Do moich obowiązków będzie należało sterowanie statkiem. Wyobrażam sobie, ile zdrowia stracę przy tym sterze. Jest on całkowitym przeciwieństwem nowoczesnego elektrycznego urządzenia na nowszych statkach. Na archaicznym liberciaku system przekazywania wychyleń koła na ruch pióra sterowego polega na mechanicznym przepompowywaniu oleju odpowiednimi przewodami z mostku do pomieszczenia maszynki sterowej. Utrzymanie kursu jest prawdziwą sztuką.
W morzu, 5 grudnia, 1966 r.
Przez kilka ostatnich dni byłem kompletnie wytrącony z równowagi. Jednak trudno mi było tak od razu przestawić się na monotonny tryb życia, mimo że rejs nie powinien trwać długo. Doba mojej aktualnej egzystencji zamyka się w ściśle ustalonych ramach. Rano, od godz. 8.00 do 12.00, wachta na mostku. Godz. 12.00 obiad, potem do 15.30 odsypianie wachty. O 15.30 podwieczorek, po którym znowu kładę się na koję i usiłuję czytać. Przeważnie jednak znowu zasypiam i budzę się o godz. 17.30 na kolację. Po kolacji najczęściej już nie śpię. Piszę dziennik podróży, albo otwieram książkę. Godz. 20.00 – 24.00 wachta i po niej normalny „lądowy” sen w piżamie. Budzę się o wpół do ósmej.
Tego rodzaju przymusowy rozkład dnia sprawia, że doby mijają zastraszająco szybko i niepostrzeżenie. Ma to jednak swoje dobre strony. Z zadowoleniem stwierdzam, że czas pracuje dla mnie. Każdy skreślony z kalendarza dzień przybliża moment powrotu i skraca dystans do następnego etapu mojego życia. Mój tzw. szlafkumpel pracuje w innym trybie. Nie przeszkadzamy więc sobie i nie mamy za dużo okazji do wspólnej rozmowy.
Wczoraj, o godzinie ósmej rano, wyszliśmy z Kanału Kilońskiego. Jedenaście godzin żeglugi wąską kiszką, mając po lewej burcie jednostajne równiny Niemiec, a prawą niemal dotykając granicy duńskiej.
Płyniemy do Włoch. Podróż więc rozpoczęliśmy pod opiekuńczymi skrzydłami San Francesco da Paola, patrona marynarzy włoskich, który niegdyś przebył morze na płaszczu. Dla nas zaczęła się ona jednak niezbyt szczęśliwie. W piątek, 2 grudnia, przed Świnoujściem zawadziliśmy rufą niemiecki statek stojący na kotwicy. Wstrząs był tak znaczny, że wszyscy wolni od wacht wylegli na pokład. Na szczęście uszkodzenia nie spowodowały przerwy w podróży. Rozcięciu uległa górna część burty, tzw. falszburta, powyżej linii wodnej. Załoga maszynowa naprawiła ją prowizorycznie jeszcze przed wejściem do Kanału.
Panuje powszechny pogląd, że nie jest dobrze rozpoczynać podróż w piątek i, co gorsza, zabierać w rejs kobiety. Jest ich na statku aż pięć! Rokowania na przyszłość nie są więc optymistyczne.
W morzu, 6 grudnia, 1966 r.
Dowlekliśmy się dzisiaj do Kanału La Manche. Piszę „dowlekliśmy się”, bo nasz staruszek robi w porywach 10 mil morskich na godzinę. Kanał ten przekraczam już po raz siódmy, ale po raz pierwszy swoim życiu zawodowym. Od rana po obu stronach burty kitosi się biało zielona woda. Silny wiatr przynosi znad Tamizy mgłę, która oblepia gęstą watą krańce widnokręgu i sprawia, że statki wyskakują z niej gwałtownie, do ostatniej chwili niezauważalne. Na domiar złego, pada chłodny, zacinający deszcz. Pogoda chyba charakterystyczna dla tego miejsca, bo jeszcze ani razu nie widziałem nad Kanałem słońca. Całe szczęście, że jest ciepło – osiem stopni powyżej zera.
Ten szary, deszczowy poranek sprawił, że moje myśli uwolniły się nagle i zaczęły krążyć niezależnie od mojej woli. Stałem przy sterze, wyobrażając sobie, że TA, którą zostawiłem na lądzie, jest teraz obok mnie. Tłumaczę JEJ, że sterowanie to właściwie nic trudnego. A ONA obserwuje niespokojną tarczę kompasu tańczącą naprzeciw czarnej kreski, wskazującej środek statku. Potem ściera mokre krople z niebieskich soczewek lornetki i obserwuje widnokrąg.
Sentymentalny wiatr, sentymentalna mgła…
Atlantyk, 9 grudnia, 1966 r.
Wraz z upływem dni staje się coraz cieplej. Zimny grudzień zostaje za nami. Płyniemy teraz wzdłuż wybrzeży Portugalii. Jutro, około godziny 10 rano miniemy St. Vincent – Przylądek Ciepłych Gaci. Prawdę mówiąc, ciepłe gacie zdjąłem już wczoraj. Ocean jest zielonkawo niebieski i bardzo spokojny. Nie zgotował nam też żadnej nam przykrej niespodzianki na Biskajach. Termometr wskazuje 13 stopni powyżej zera. Słońce grzeje i można po pracy wyjść na pokład, aby poczuć jego dobroczynne promienie. Już wkrótce na Morzu Śródziemnym będzie można się opalać. Jednak moja twarz stanie się śniada jedynie do połowy. Od dwóch tygodni zapuszczam brodę. Zaczynam wyglądać jak stary wilk morski.
Święta Bożego Narodzenia spędzimy najprawdopodobniej w Neapolu, albo w drodze do Hajfy. Mamy nawet najprawdziwszą, dużą choinkę. Stoi na rufie w beczce napełnionej wodą, aby przedwcześnie nie zwiędła.
Ciekaw jestem, jak przebiegną te Święta.
Morze Śródziemne, 11 grudnia, 1966 r.
Jesteśmy już na Morzu Śródziemnym. Tłukę się po nim po raz piaty. Poprzednio czterokrotnie pokonywałem je na m/s ADOLF WARSKI, podczas dwóch rejsów szkoleniowych na Zatokę Bengalską i Bombajską. W pierwszym porcie mamy być we czwartek rano. Będzie nim Neapol. Dzieli nas od niego jeszcze 1000 mil. Dystans odległy dla naszej KOPALNI MYSŁOWICE, zważywszy, że wlecze się bardzo powoli – 18 km/godz.
Całe szczęście, że utrzymuje się piękna pogoda. Wszystkie kobiety wyległy na pokład i rozłożyły się na leżakach. Obserwujemy je ukradkiem.
Cieszę się, że będę w Neapolu. Planuję wycieczkę do Pompei i na Capri. Mam nadzieję też, że dostanę listy. Brakuje mi wiadomości z kraju, mimo że rejs trwa dopiero niecałe dwa tygodnie.
Neapol, 15 grudnia, 1966 r.
Przez ostatnie dwa dni płynęliśmy w sztormie. Tuż za Sardynią zerwał się bardzo silny wiatr i wyjątkowo wzburzył morze. Statkiem rzucało bez przerwy. Fale przelatywały przez pokład i rozbijały się o przeciwległą burtę. Morze uspokoiło się na parę godzin przed zawinięciem do portu.
Przed chwilą wróciłem z miasta. Niestety był to jedynie krótki rekonesans w szybko zapadającym zmierzchu. Dłuższą wycieczkę planuję dopiero w niedzielę. Będę miał ją całą wolną. Zejdę ze statku z samego rana i zamierzam porobić mnóstwo zdjęć.
Oczywiście czekały na mnie listy. Zawierały życzenia, opłatek i bardzo miłe słowa. Są one dla mnie prawdziwym skarbem i ułatwiają moją samotniczą egzystencję.
Neapol, 19 grudnia, 1966 r.
W Neapolu jest chłodno. Musiałem kilkakrotnie zakładać jesionkę. Trudno się dziwić – w końcu to zima. Jak już wspomniałem, we czwartek wybrałem się po południu na pierwszy, szybki łyk nieznanego miasta. Zapadał już wieczór i właściwie niewiele zdążyłem zobaczyć. Obejrzałem kilka wystaw i zagubiłem się w oszałamiającym ruchu ulicznym. Dopiero nazajutrz mogłem utrwalić pierwsze doznania. Z samobójczą desperacją przedzierałem się przez potoki samochodów i hałaśliwy tłum. Mieszkańcy z powodzeniem konkurowali z przeraźliwie trąbiącymi samochodami. Z trudem znosiłem tak nieprzytomne tempo, nie potrafiłbym w nim żyć. Duże, szerokie ulice i ani trochę zieleni. Wzdłuż nich bogato wyposażone wystawy i szokujące ceny.
Spodziewałem się czegoś innego. Gdzie podziało się to romantyczne miejsce, opiewane w piosenkach i w filmach? Miasto podobne do innych, tylko bardziej rozwrzeszczane i zaśmiecone. Pozostała jedynie liryczna, pobudzająca wyobraźnię nazwa.
W piątek i sobotę robiłem zakupy i dopiero w niedzielę odetchnąłem od wielkomiejskiego zgiełku. Wybrałem się na cały dzień do Pompei. Ta wycieczka wydała mi się najważniejsza. Tyle przecież słyszałem i czytałem o tragedii, która dotknęła to miasto. Wrażenia niezapomniane i szokujące. Nigdy nie zapomnę uczucia, jakiego doznałem stąpając po odkopanych z wulkanicznego popiołu ulicach i zaglądając do wydobytych na światło dzienne domów. Miasto przetrwało, mimo zagłady. Przetrwały także zastygłe w gorącym popiele sylwetki ludzkie, w ekspresyjnych pozach świadczących o zaskoczeniu, jakie spowodował kataklizm.
Część miasta pozostała nie odkryta, wrastając w zbocze, na którego szczycie wyrosły współczesne dzielnice. Oczywiście zrobiłem kilkadziesiąt zdjęć, które potem zamierzam sam wywołać i odbić, kiedy będę już na lądzie.
W morzu, 20 grudnia, 1966 r.
Z Neapolu wyszliśmy o godzinie 15.00. Przed południem nie mogłem już iść do miasta. Zatrzymała mnie na pokładzie, jak zwykle przed wypłynięciem w morze, obłędna robota – zakrywanie ładowni i klarowanie po morsku bomów. Na tym statku, tego rodzaju czynności wykonuje się archaicznymi metodami. Luki zakrywa się ręcznie, a bomy opuszczane są za pomocą jazgotliwych, parowych wind ładunkowych. Jest to bardzo męczące, wymaga dużej koncentracji i zajmuje bardzo dużo czasu.
Pracowałem już dzisiaj osiem godzin, a czekają mnie jeszcze cztery godziny wachty.
Następnym portem ma być Civitavecchia, gdzie planujemy zawinąć jutro przed obiadem. Z Neapolu płynie się tam tylko 18 godzin. Całe szczęście, że tak krótko. Znowu poczuję pod nogami stały ląd. Postój będzie trwał najprawdopodobniej aż dziesięć dni. Mamy do wyładowania 6 tysięcy ton węgla i w perspektywie dwa dni świąt, w czasie których dokerzy z pewnością nie będą pracowali.
W drugi dzień świąt zamierzam zrobić wycieczkę do Rzymu. Podobno jest on oddalony od portu tylko o 60 kilometrów, a bilety autobusowe kosztują niedrogo. Podróż w obie strony wyniesie ok. 900 lirów (1.5 dolara). Mam gęsią skórkę na myśl, że wkrótce zobaczę Koloseum i Forum Romanum!
W Neapolu pozwoliłem sobie na jedną, jedyną słabość – kupiłem 2 kilo pomarańczy i kilogram bananów – rarytasy rzadko osiągalne w Polsce. Pożarłem je w błyskawicznym tempie, bez żadnych ujemnych skutków – no, może kosztem niewielkiej niestrawności. Planuję powtórzyć to w Civitavecchii.
Praca na pokładzie i na mostku, prowadzenie dziennika podróży i czytanie książek nie były moim jedynym zajęciem. Część czasu musiałem poświęcić walce z karaluchami, które rozpleniły się na statku w kosmicznej ilości. Chyba szczególnie upodobały sobie naszą kabinę. Znajdowałem je wszędzie, na podłodze, na szotach, w szafie i rano w umywalce. Steward, który miał doświadczenie w „eksterminacji” prusaków okupujących pentrę i mesę, wręczył mi groźną broń, Aerosept. Kilkakrotnie urządziłem Wielkie Polowanie, niestety z miernym skutkiem. W miejsce pomordowanych insektów napływały rzesze nowych, już częściowo uodpornionych na truciznę.
Marynarz, z którym dzielę kabinę, obserwował moje usiłowania z politowaniem, Wiedział, że poniosę klęskę, a jedynym efektem będzie trudny do zniesienia zapach aerozolu. Kiedy zrezygnowany osunąłem się na koję, wygłosił zdanie:
– Ej, student, daj sobie spokój. Tylko zasmradzasz kabinę. One są na każdym statku. Trzeba je polubić.
A było to wielkie wydarzenie, bowiem zabierał głos bardzo rzadko.
Postanowiłem pójść za jego radą i nie tracić już drogocennych kalorii.
Civitavecchia, 22 grudnia, 1966 r.
Już drugą dobę stoimy na redzie, czekając na wejście do portu. Kotwicę rzuciliśmy wczoraj. Początkowo planowano, że zacumujemy dzisiaj, ale wiadomo już, że postój przedłuży się do jutra. Na szczęście, przyjechał motorówką Agent i przywiózł ze sobą listy.
Obok nas zakotwiczył inny statek i tkwimy tak wspólnie pośrodku zatoki. Z mostku dokładnie widać brzeg, góry i port u ich stóp.
Rejs ten w dalszym ciągu należy jednak zaliczyć do pechowych. Wczoraj, zanim dopłynęliśmy do portu, staliśmy w dryfie przeszło pięć godzin. Podobno wypaliły się w maszynie łożyska i musiano je oczyścić. Wcześniej, jeszcze przed Sardynią, popsuł się skraplacz, zwiększający sprawność silnika, i też z konieczności staliśmy parę godzin na pełnym morzu.
W nocy na maszcie świeciły się dwa czerwone światła, oznaczające, że statek nie odpowiada za swoje ruchy. W dzień zastąpiliśmy je dwiema czarnymi kulami, zawieszonymi jedna pod drugą.
Od wczoraj dmie z lądu bardzo silny wiatr. Jego prędkość dochodzi do 17 m/sek. –„siódemka” w skali Beauforta. Musimy skoncentrować swoją uwagę na kontrolowaniu pozycji statku, bowiem w takich warunkach istnieje niebezpieczeństwo zdryfowania z kotwicowiska. Byłoby to dla nas groźne, gdyż przygotowaliśmy już statek do wyładunku, otwierając wszystkie ładownie i podnosząc bomy. Tutaj, blisko lądu, fale nie są jeszcze duże, ale w głębi morze jest na pewno bardzo niespokojne. Oficer wachtowy co pół godziny sprawdza pozycję statku i nanosi ja na mapę.
Niedaleko naszego dziobu leży bokiem na mieliźnie niewielki prom pasażerski. Podobno dostał się tam w skutek błędnych manewrów pilota, wprowadzającego go do portu. Jest to bardzo przygnębiający widok. Nie chciałbym znaleźć się na jego miejscu.
Podczas postoju na redzie nadal trzymamy wachty morskie. Mam więc sporo wolnego. Nie dążę do włączenia się w życie towarzyskie toteż czas ten na ogół spędzam sam. Jednak przymusowa bezczynność sprawiła, że częściej spędzam czas w kabinie i siłą rzeczy mam okazję częściej widywać się z moim towarzyszem podróży. Zamieniamy więc ze sobą więcej słów niż zwykle. Okazał się w końcu całkiem sympatycznym facetem. Dowiedziałem się, że jest starszy ode mnie o 16 lat i że jest już drugi raz żonaty. Pierwsza żona opuściła go z innym człowiekiem. Ja ze swej strony przyznałem się do moich literackich zamiłowań. Skwitował to pobłażliwym uśmiechem.
Na wieczornej wachcie Kapitan polecił nam dokładną obserwację wejścia do portu, na wypadek, gdyby sygnalizowano stamtąd wypłynięcie motorówki z pilotem. Jest w tym trochę przesady, ponieważ wiemy, że miejsce przy kei ma się zwolnić dopiero w nocy. Na wejście do portu możemy więc liczyć najwcześniej jutro rano.
Stałem na skrzydle i wlepiałem wzrok w migocące światełka. Widziałem ruchome punkty przejeżdżających samochodów, jasne oświetlenie mola, czerwone i zielone błyski główek falochronu. Co 10 sekund wdzierał się na mostek silny blask głównej latarni morskiej – Civitavecchia. Wbiłem nos w kołnierz kożucha i myślałem o TEJ, którą zostawiłem w kraju. Zastanawiałem się, czy już dostała listy wysłane z Neapolu, wyobrażałem sobie nasze powitanie, kiedy wrócę… Gdyby oficer wachtowy spytał mnie, czy zauważyłem coś szczególnego, nie umiałbym mu odpowiedzieć.
Pod koniec wachty poszedłem sprawdzić, czy jest wszystko w porządku z kotwicą. Brnąłem pod zimny wiatr aż na dziób. O wpół do dwunastej obudziłem następną zmianę.
A teraz leżę już na koi i notuję wrażenia. Przed zaśnięciem pomyślę: „już pojutrze Wigilia”.
Civitavecchia, 23 grudnia, 1966 r.
Dzisiaj rano, o godzinie 9.00, weszliśmy do portu. Dowiedzieliśmy się, że ma być strajk dokerów i w związku z tym nasz postój przedłuży się prawdopodobnie do końca miesiąca.
W mesie stoi ubrana choinka.
Civitavecchia, 25 grudnia, 1966 r.
Mam już za sobą Wigilię. Wcale nie odczuwam radosnego nastroju. Przybija mnie płaskość i sztuczność spędzanych na statku Świąt. Brak im nieodzownej scenerii mroźnego grudnia, ożywionego ruchu na ulicach, obecności najbliższych osób.
Wrażenie to osładza nieco fakt, że tym razem mamy aż trzy najprawdziwsze choinki. Jest to dla mnie wielką niespodzianką, ponieważ w zeszłym roku, na WARSKIM, musieliśmy zadowolić się jedynie plastikowym symbolem Bożego Narodzenia.
Jedna choinka stoi w mesie załogowej, druga w oficerskiej, a trzecia wisi wysoko zaczepiona na przednim maszcie. Wszystkie są naprawdę piękne, ubrane w kolorowe bombki i otulone anielskim włosem. Nawet pachną lasem i ostra wonią zielonych igieł.
Do wigilijnych stołów zasiedliśmy parę minut przed siódmą. Nie zabrakło na nich opłatków, toteż początek był bardzo uroczysty. Kiedy złożyliśmy sobie nawzajem życzenia, a Kapitan wraz z Pierwszym Oficerem uścisnął każdemu rękę, ułamałem po cichu kawałek opłatka i przez chwilę byłem tylko z TĄ, którą zostawiłem. Prosiłem Najwyższego, aby pozwolił nam żyć jak najdłużej, jak najdłużej cieszyć się szczęściem i żebyśmy zrealizowali wszystkie nasze marzenia…
Potem przystąpiliśmy do konsumowania smakowitych potraw. Uczta była naprawdę doskonała. Podano owoce, orzechy, cukierki, ciasto, kluski z makiem, wędlinę, duszoną rybę, śledzie, barszcz z uszkami, bigos i wiele innych smakowitych potraw. Szefowi Kuchni zgotowaliśmy gorące owacje.
Oczywiście nie zapomniano o morzu wódki, która walnie przyczyniła się do podniesienia poziomu optymizmu i beztroski. Wszyscy byli w doskonałych humorach. Śpiewano kolędy i rozmaite inne piosenki o treści odbiegającej od nakazu chwili.
Mimo usiłowań nie potrafiłem włączyć się w ogólną radość. Czułem się poza nawiasem ucztującego towarzystwa. Około dziewiątej wyszedłem z mesy i położyłem się na koi. Poczytałem książkę i zasnąłem.
Dzisiaj próbowałem zapełnić monotonne godziny spacerem. Świeciło piękne słońce, mogłem więc wyjść w samej marynarce. Nasz statek tymczasowo stoi przycumowany do wewnętrznej strony falochronu. Pod wyładunek zostanie przeholowany do innej kei. Falochron jest zarazem wysoką promenadą, prowadzącą do dworca kolejki elektrycznej, gdzie przechodzi w nadmorski bulwar. Szedłem nią, czując na plecach chłodny wiatr i sycąc oczy malowniczymi bryzgami przyboju. Wyobrażałem sobie, jak pięknie musi wyglądać to miejsce podczas sztormu, kiedy fale są tak wysokie, że przelewają się przez szczyt bariery.
Samo miasto to w rzeczywistości niewielki port z trzema pasmami nabrzeży i skupiskiem domów, które można bez trudu objąć jednym spojrzeniem. Jest tam kilka szerokich ulic, wiele sklepów, trochę palm i dużo młodzieży, która swoim nieskrępowanym zachowaniem i różnorodnością ubioru znacznie odbiega od narzuconego nam w kraju standardu.
Z pewnością Civitavecchia podczas sezonu przekształca się w miejscowość wypoczynkową. Świadczy o tym spora liczba hotelików, restauracyjek i bliskie sąsiedztwo Rzymu. Poszedłem na bulwar i usiadłem na ławce, patrząc na morze. Jest ono jednak najciekawszym i najbardziej pasjonującym obiektem obserwacji.
Civitavecchia, 28 grudnia, 1966 r.
Wczoraj wybrałem się na całodniową wycieczkę do Rzymu. Mogę więc z dumą odnotować – ja również stąpałem po ulicach Wiecznego Miasta!!!
Oczywiście, brzmi to zbyt pompatycznie i nie znaczy, że zdołałem poznać całe miasto. Mam nikłe pojęcie o jego zwykłej, codziennej atmosferze, o aktualnych problemach i życiu współczesnych mieszkańców. Oglądałem je przez pryzmat kilku zaledwie historycznych pamiątek i zabytków, które zazwyczaj znajdują się na trasie większości wycieczek. Przemierzyłem ją bardzo szybko, naglony ograniczonym czasem. Na zwiedzenie samej tylko Bazyliki św. Piotra należałoby poświęcić cały dzień. Tymczasem musiałem zobaczyć jeszcze Forum Romanum, Koloseum, katakumby pierwszych chrześcijan, Kapitol i słynną fontannę, do której wrzuciłem grosik, aby jeszcze tu wrócić. Zajrzałem także do Panteonu, wspiąłem się na Schody Hiszpańskie i obejrzałem Stadion Olimpijski.
Ten natłok błyskawicznych wrażeń sprawił, że nie mogę ich jeszcze uporządkować i trudno mi będzie je utrwalić. Swoje zrobiło też zmęczenie. Poprzedniego dnia trzymałem nocną wachtę od 24.00 do 8.00, a zaraz po niej odchodził autobus do Rzymu.
W morzu, 1 stycznia, 1967 r.
Są to pierwsze słowa, które piszę w Nowym Roku. Powitaliśmy go już w drodze do następnego portu. Z Civitavecchii wyszliśmy dopiero wczoraj o godzinie 22.00. Postój w przedłużył się z powodu trwającego trzy dni strajku dokerów. Potem próbowano przyśpieszyć rozładunek, pracując dzień i noc. Zakończono nad ranem. Musieliśmy dokończyć czyszczenie wszystkich ładowni i jeszcze przygotować pokład do wyjścia w morze. Zajęło to nam 14 godzin – od ósmej rano do dziewiątej wieczorem. Potem odetchnąłem półtorej godziny i poszedłem na wachtę. Praktycznie więc mój „dzień” pracy zakończył się o czwartej rano.
Nikt nie myślał o kończącym się roku. Nie było czasu ani warunków na spotkanie się całej załogi i powitanie Nowego Roku. Każdy zrobił to sam, w ciszy swojej kabiny.
Ja też, przed pójściem na wachtę, za piętnaście dwunasta wypiłem symboliczną lampkę wina i w duchu złożyłem życzenia swoim najbliższym. Kiedy szedłem na mostek, Kapitan włączył syrenę. Obwieściła morskiemu bezkresowi, że w tym momencie stało się coś bardzo ważnego. Ląd już zniknął i jej żałosny głos odbijał się od pustego widnokręgu. Mimo że rozpoczynał się Nowy Rok, który być może niósł ze sobą nadzieję na lepszą przyszłość, brzmiało to jak rozdzierająco smutne wołanie.
W morzu, 5 stycznia, 1967 r.
Podczas tego przelotu przydzielono mi wachtę z II Oficerem, od 12.00 do 16.00 i od 24.00 do 04.00. Mam więc kompletnie rozbity dzień. Śpię do obiadu, rezygnując ze śniadania. Potem idę na mostek i od ósmej wieczorem znowu próbuję ukraść trochę snu. W rezultacie chodzę niewypoczęty i zły.
W następnym porcie mamy być już jutro. Będzie to Ashdod, a nie, jak planowano wcześniej, Hajfa. Zmiana nastąpiła na skutek przestoju w Civitavecchii.
Cieszę się, że rejs zmierza już ku końcowi. Teraz dni będą mijały o wiele szybciej.
Ashdod, 8 stycznia, 1967 r.
Do portu weszliśmy dopiero dzisiaj. Przez dwa dni staliśmy na redzie, przez co przesunął się termin powrotu do kraju. Planowany jest teraz na 29 lub 30 stycznia. Oczywiście stanie się tak, jeśli załadują nas w ciągu dwóch dni. Jest to jednak mało prawdopodobne, ponieważ mamy do wzięcia aż 9 tysięcy ton soli potasowych, a jesteśmy pierwszym statkiem, który będzie korzystał z nowego urządzenia ładunkowego. Trzeba więc brać pod uwagę możliwość wystąpienia technicznych usterek.
Ashdod jest niedawno zbudowanym portem, a my jesteśmy pierwszym polskim statkiem, który tutaj zawinął.
Dzisiaj jest niedziela, lecz nie będę mógł wyjść do miasta. Trzeba przygotować pokład i ładownie pod załadunek, więc już od 9 rano pracuję, a od 16.00 do 24.00 czeka mnie jeszcze wachta.
Ashdod, 10 stycznia, 1967 r.
Załadunek przedłuża się. Wyjście w morze przesunięto na jutro wieczorem. Zaczynam mieć już dość tego rejsu. Na domiar złego nie dostałem jeszcze listów. Pocieszam się, że to dlatego, że adresowane były do Hajfy i musi upłynąć jakiś czas, zanim agent je stamtąd nam przywiezie.
Moje rozdrażnienie trochę łagodzi fakt, że panuje tutaj piękna pogoda. W pobliżu portu rozciąga się malownicza dzika plaża. W wolnych chwilach chodzę na długie spacery i zbieram muszle. Jestem już trochę opalony i palą mnie od słońca uszy.
Ashdod jest ostatnim portem. Powrót do kraju potrwa około dwudziestu dni. Jeszcze tylko kilka godzin postoju w Katanii na Sycylii, gdzie weźmiemy paliwo i kurs na Szczecin!
Jeśli zrealizuję swoje plany, bez żalu zmustruję z tego statku i pokład poczuję znowu pod nogami dopiero w marcu. A będzie to nie byle jaki pokład – drewniane deski DARU POMORZA.
Zainteresowanych innymi moimi wspomnieniami odsyłam do książki „Mile morskie”, wydanej w formie e-booka w wydawnictwie e-bookowo.pl .
|
|
|
|
|
Opublikowano 18 czerwca 2018 roku
|
|
|
_________________________________________________________________________________________ Facta Nautica dr Piotr Mierzejewski -
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|