|
|
|
|
|
|
|
|
|
- MORZE | MARYNARKA HANDLOWA | STATKI | OKRĘTY WOJENNE | WRAKI | MARYNARKA WOJENNA | ŻEGLUGA -
|
|
|
|
|
|
|
Z kapitańskiej skrzyni Roberta Zahorskiego
|
|
|
|
|
Kucharze okrętowi i wyżywienie na statkach
|
|
|
|
|
|
Kpt. ż.w. Robert Zahorski
|
|
Kuchnia na HMS WARRIOR, pierwszym brytyjskim okręcie pancernym, zwodowanym w 1860 roku. Fotografia ze zbiorów Roberta Zahorskiego.
|
|
--------Jedzenie na statkach to nie tylko zaspakajanie potrzeb, to także rozrywka, szczególnie, kiedy kucharz zna swoją robotę. Na początek, jak w każdym poważnym opisie „rys historyczny”. \--------Na dawnych żaglowcach było z tym źle. Nie znano sposobów przechowywania żywności, nie znano znaczenia witamin. Szkorbut pochłonął więcej ofiar wśród marynarzy niż wszystkie wojny razem wzięte. Nie było chłodni. Dominowało suszone i solone mięso, nie umiano przechowywać warzyw i owoców, zresztą nie zdawano sobie nawet sprawy z ich znaczenia. Anglicy wpadli, co prawda na pomysł stosowania soku z cytryn, ale jego czas przechowywania cytryn był ograniczony. Dopiero kiszona kapusta rozwiązała ten problem. Jedzenie na statkach było nadal kiepskie. ---------Przed wojną na polskich statkach były dwie kuchnie, a właściwie dwa rodzaje posiłków. Oficerskie i załogowe, które różniły się oczywiście jakością.
|
|
Stół wigilijny na m/s ZIEMIA ZAMOJSKA. Fotografia ze zbiorów Roberta Zahorskiego.
|
|
Dopiero strajki marynarskie w latach 30 doprowadziły do zrównania wyżywienia dla wszystkich. Aby zapobiec tendencjom nadmiernego obniżania kosztów żywienia załóg, wprowadzono normy ilościowe. Dawało to około 6000 kalorii dziennie na załoganta. Obecnie byłaby to mordercza dieta. Ale trzeba wziąć pod uwagę ciężką fizyczną pracę szeregowej załogi. Na statku z maszyną parową o mocy 2500 KM trzeba było wrzucić pod kotły około 40 ton węgla. Pracowało przy tym 2 ludzi. Palacz i pomocnik palacza. W ciągu doby było jest czterogodzinnych wacht. Łatwo więc policzyć ile węgla trzeba było przeszuflować w czasie wachty.
|
|
--------Jeden z byłych palaczy opowiadał mi, że na s.s. BAŁTYK ilość spalanego węgla zależała od jego wartości opałowej. Słaby był węgiel z Adenu. Zamiast 40 ton na dobę, maszyna potrzebowała aż 60 ton. Na Morzu Czerwonym temperatura w kotłowni dochodziła do 60 stopni. Palacze mdleli i załoga wynosiła ich na pokład i polewała wodą. Statek ledwo się wlókł, bo ludzie nie byli w stanie utrzymać potrzebnego ciśnienia w kotłach. Kiedy słyszę postulaty związkowców, o zawieszenie pracy podczas upałów, jakie tego lata panują w Polsce, chce mi się tylko śmiać. Marynarze pracują w tropiku w znacznie wyższej temperaturze niż przeciętni Polacy. Załoga pokładowa też ciężko pracowała fizycznie. Na „Liberciaku” podczas zakrywania ładowni, trzeba było użyć 1600 ciężkich dech, po około 20 kg każda.
|
|
Kuchnia na m/s ZIEMIA ZAMOJSKA. Ze zbiorów Roberta Zahorskiego.
|
|
--------Na początku lat 90 zrewidowano te normy, które już były po prostu zbyt duże dla marynarzy. Do dzisiaj pamiętam niektóre, jak choćby 250 g mięsa, 125 g wędlin na osobę dziennie. To dieta dobra w kamieniołomach. Zmniejszono normy, nie bez oporu związków zawodowych. Potem wprowadzono koszt osobodnia. Na moim ostatnim statku wynosił on 6,50 Euro. Im więcej ludzi do żywienia, tym lepsze jedzenie, przy tej samej stawce. Była to więc kwota wystarczająca. Oczywiście wszystko zależało od kucharza. Dobry przyrządzał znakomite posiłki, nie wpędzał kapitana w nadmierne koszty i na reprymendy ze strony armatora. Już na DARZE POMORZA mieliśmy wyżywienie w dostatecznej ilości. Obowiązywała tam bowiem „Ustawa o pracy na statkach morskich” i normy takie jak we flocie. Po kandydatce, już w szkole zderzyliśmy się z podłym wyżywieniem w Szkole Morskiej. Bez paczek z domu nie dało się wyżyć. Natomiast na praktyce, na m.s. JAN MATEJKO był już prawdziwy wyżywieniowy raj.
--------Pamiętam swoją pierwszą wachtę trapową w Gdyni. Pełniłem ją razem z starszym marynarzem Stefanem Gryźniakiem. W nocy poczułem głód. Marynarz zaprowadził mnie do pentry i otworzył lodówkę. Była pełna. Widziałem ją przedtem, ale sądziłem, że jest to prowiant podręczny szefa kuchni i nie śmiałem z niej nic sobie wziąć. Okazało się, że zawiera tzw. nocne porcje dla nocnych wachtowych. Lodówka była pełna wędlin i mięs pozostałych po posiłkach.
|
|
Kucharze przy pracy na m/s ZIEMIA ZAMOJSKA. Fotografia ze zbiorów Roberta Zahorskiego
|
|
---------Zły kucharz to prawdziwy dopust boży. Często bywa początkiem konfliktów w załodze. Jedzenie to niemal temat numer jeden na statkach.
---------Kiedyś, podczas zebrania załogowego miało miejsce grillowanie wyjątkowo słabego kucharza. Lista zarzutów była coraz dłuższa, a on coraz bardziej przypominał zbitego psa. W końcu ja zabrałem głos. Ku zdumieniu załogi zacząłem go bronić. a kucharz spojrzał na mnie z nadzieją w oczach. Powiedziałem, że to on w sumie ma najgorzej z nas wszystkich na tym statku. My rozejdziemy się na inne statki i będziemy pływali z innymi kucharzami, a ten biedak będzie musiał jeść do emerytury tylko to, co sam ugotuje. To jest dopiero prawdziwe nieszczęście.
---------Kucharz pod jednym względem przypomina kapitana. O innych kucharzach wie w zasadzie niewiele i jest to wiedza głównie zasłyszana. Ja poznałem innych kapitanów dawno temu, zanim sam, awansowałem na to stanowisko. A już najmniej znam z tej strony kolegów z mojego rocznika. Ocenianie ich na podstawie tego co pamiętam ze Szkoły Morskiej może być bardzo mylące. Wiem o tym, że nie wszystkim, z którymi mi było dane pływać, się podobałem. Ale jak to dawniej mówiono, tylko dolar każdemu się podoba.
--------Na MIECHOWICACH był niejaki pan N. Brudas i leń. A rejs trwał 6 miesięcy. Trzeba było się z nim męczyć. Najlepiej określa go to, co kiedyś sam widziałem na własne oczy. Na statku była kuchnia opalana olejem napędowym. Dookoła był reling, co na statku jest normalne. Zajrzałem kiedyś do kuchni i zobaczyłem kucharza mocno pijanego, trzymający się tego relingu i oddającego mocz do szpigatu w kuchni!
--------Pana N. spotkałem jeszcze raz. Podczas przebywania w rezerwie armatora i oczekiwaniu na zamustrowanie posłano mnie z innymi na przeholowanie ZIEMI GDAŃSKIEJ z nabrzeża na nabrzeże. Kiedy statek stał w porcie, była to normalna praktyka firmy. Część załogi była na wolnym a zastępowali ją tzw. „daymani”, czyli ludzie z rezerwy.
---------Verholen zakończył się tuż po obiedzie. Wszedłem do messy oficerskiej. Stewardem, zresztą też z rezerwy był pan N. On mnie nie poznał. Na stole stały jeszcze używane kubki i kompot w dzbanku. Poprosiłem o czysty kubek. Coś mnie jednak tknęło i odchyliłem się z krzesła. Zobaczyłem jak tylko wyciera brudny kubek skrajem kitla. Firma z litości pozwoliła mu pracować do rychłej już emerytury, ale już nie, jako członkowi załogi i nie jako szefowi kuchni.
-------Mówiliśmy o nim „miszcz N”. Złych kucharzy nazywano poza znanym powszechnie „parzygnatem” także asfalciarzami, trucicielami i innymi epitetami.Podobno jeden taki opowiadał na statku, że w obozie koncentracyjnym gotował dla 30 000 ludzi i im tak smakowało, że ciągle się domagali! Dokładek! Asfalciarz to oczywiście taki, co gotowania uczył się przy budowie dróg.
|
-------Na obiad zawsze było tylko pełnowartościowe mięso. Podroby, kotlety mielone mogły być podawane tylko na kolację.
-------Były cztery posiłki. Śniadanie, obiad od 11:30, podwieczorek, i kolacja o 17:00. Było to podyktowane rozkładem wacht morskich i nocne porcje. Wszystkiego było dużo i właściwie w dowolnej ilości. Wygłodzonym w Szkole Morskiej bardzo to odpowiadało.
-------Kucharze byli różni. Dzisiaj większość z nich jest po szkołach gastronomicznych. Dawniej bywało to różnie. Na pływanie nie było łatwo się dostać. Często zdarzali się więc ludzie przypadkowi, którzy dostali się na statki z powodu znajomości.
|
--------Kucharze mają ogromny wpływ na nastroje na statku. Zły kucharz to prawdziwy horror w długim rejsie. Dobry w znacznym stopniu łagodzi obyczaje na statku. Na MATEJCE szefem kuchni był pan Remigiusz Słojkowski, arcymistrz w zawodzie. Po latach spotkałem go będąc I oficerem i później już, jako kapitan. Opisałem go w tekście dotyczącym praktyki na JANIE MATEJCE.
-------Na innym statku 2. kucharz był taki brudasem, że cuchnął na milę. Kiedyś marynarze siłą go rozebrali, wciągnęli pod natrysk i wyszorowali. Poszedł na skargę do kapitana, ale nic nie wskórał. Potem wystarczyło, aby bosman tylko warknął do niego: „Pod prysznic, brudasie”. W kabinie też miał nieopisany brud. Na statkach był zwyczaj przeglądów kabin załogowych. Odbywało się to w niedzielę. Załoga tego nie lubiła ze zrozumiałych względów. Powinno się jednak to robić ze względów bezpieczeństwa pożarowego.
-------Inny „asfalciarz” z którym pływałem. Rejsy do Włoch. Wtedy w kuchni był jeszcze etat młodszego kucharza. Szef był spasiony i mało sympatyczny. Siedział tylko na fotelu i dyrygował swojemu pomocnikowi, który robił, co mógł, ale umiał jeszcze niewiele.
-------Kiedyś na obiad były befsztyki z polędwicy wołowej. A więc teoretycznie rarytas. Było to w czasie obowiązywania systemu kartkowego w Polsce. Nie dało się tego zjeść. Wyrzuciłem więc to mięso do wiadra na odpadki w pentrze. Tam zauważyłem, że tych „befsztyków” jest już dobre pół wiadra. W messie załogowej także. Kazałem zanieść te wiadra do mojego biura i wezwałem szefa kuchni na „dywan”. Obecni byli wszyscy kierowniczy działów. Wskazując wiadra spytałem szefa, co to ma znaczyć. Zaczął się głupio tłumaczyć. Przerwałem mu mówiąc: „gdybym Pana razem z tymi wiadrami, zaprowadził pod sklep mięsny i pokazał Pana i te wiadra kobietom stojący w kolejce, to one by chyba pana zlinczowały".
-------Wysłałem telegram do firmy z żądanie jego wyokrętowania. Nie czekał i zaraz po zacumowaniu w Szczecinie, uciekł ze statku z walizką w ręku.
|
|
.-------Ale wolę wspominać tych dobrych. Na przykład pan Andrzej Rawłuszko. Chyba najlepszy, z jakim pływałem. Zresztą jest to trudne do określenia, ale był mistrzem zawodu.
-------Kucharz okrętowy musi być multizawodowcem. Oprócz gotowania musi być piekarzem cukiernikiem, masarzem, czyli powinien umieć wszystko. Ponad to musi mieć dyplom kwalifikacyjny i egzamin zawodowy z Urzędu Morskiego. Kiedyś młody adept trenował pod okiem szefa, ale obecnie na statku jest już tylko jeden kucharz. Kandydat musi, więc mieć odpowiednie kwalifikacje na samym starcie.
-------Kiedyś moja żona prowadziła pensjonat w Karpaczu. Znajoma właścicielka innego pensjonatu powiedziała mi, że słyszała o wysokich kwalifikacjach kucharzy okrętowych i zapytała mnie, czy nie znam któregoś, który chciałby u niej pracować.
|
Przyjęcie na m/s ZIEMIA WIELKOPOLSKA. Z prawej I oficer. Fotografia ze zbiorów Roberta Zahorskiego.
|
Odpowiedziałem, że być może tak, ale za początek zażądałby około 2500, Euro oczywiście, miesięcznie. Spasowała. Tyle zarabia kucharz. A zważywszy, że do tego ma utrzymanie na statku, a nie ma jeszcze rodziny, to może te pieniądze niemal w całości odłożyć.
-------Oglądając w TV programy pani Gessler, zwróciłem uwagą, że restauratorzy uważają, iż wystarczy gotować w domu dla rodziny, aby robić to w swojej restauracji i zatrudniając żony, siostry, i znajomych, zamiast zawodowców. Pani Gessler nie nauczy ich zawodu w czasie trwania rejestracji programu. To, dlatego karty menu w całej niemal Polsce są niemal identyczne. Dominuje kulinarna tandeta.
--------Na początku pływania pod obcymi banderami, w czasach PRL, było to bardzo dochodowe zajęcie. Jako kapitan miałem 3800 USD miesięcznie. Wtedy to była fortuna! Za 1 dolara dało się przeżyć dzień. W delegaturze w Gdyni długoletnim kierownikiem był pan F. Zachciało mu się zarobić trochę dolarów. Mając odpowiednie układy i przekonanie, że praktyka kucharska wyniesiona z domu, wystarczy i zaokrętował, jako kucharz na statek, na którym mój kolega był I oficerem. Tuż po wyjściu z Gdyni trochę kiwało i facet wylał na siebie gar z wrzącą zupą. I tak skończyła się jego „marynistyczna” przygoda i jeszcze z redy pojechał do szpitala.
--------Tak więc, dobry kucharz na statku to prawdziwy skarb. Nie tylko sztuka kulinarna decyduje. Dla kapitana ważna jest umiejętność gospodarowania prowiantem. Armatorzy są bezlitośni, kiedy dochodzi do przekroczenia kosztu osobodnia.
--------Pan Andrzej Rawłuszko. Arcymistrz zawodu. Był niebywale poukładany. Kilkanaście minut po kolacji już siedział przy kartach w messie. W kuchni błyszczało czystością. Miał na wszystko czas. Jego szarlotka była sławna w Szczecinie. Opowiadano o niej legendy. Bardzo mnie wzruszył podczas pogrzebu mojej pierwszej żony. Miałem oczywiście gości. Nagle usłyszałem dzwonek do drzwi. Zobaczyłem pana Rawłuszkę z dwoma dużymi blachami z tym jego jabłecznikiem. Nie wiem skąd się dowiedział i nie wiem skąd miał mój adres. Powiedział tylko, że domyślił ze mam gości i nie mam głowy na organizowanie przyjęcia.
--------Mój ostatni szef. Pan Józef Jastrzębski. Był bardzo dobry. Prawdziwe mistrzostwo pokazał, kiedy po wielodniowym dryfie i usuwaniu skutków awarii silnika głównego, w prowianturze brakowało niemal wszystkiego. Z tego, co miał, improwizował różne potrawy, które dawały się jeść.
--------W każdym porcie może na statek przyjść inspekcja „Port Health”. Sprawdzają między innymi stan kuchni i magazynów prowiantu. Za brud i bałagan są wymierzane dotkliwe kary finansowe.
|
--------Po likwidacji etatu ochmistrza, cała strona finansowa wyżywienia spadła na kapitanów. Kucharz odpowiadał, za jakość posiłków i gospodarkę prowiantem. Dawniej, kiedy polskie statki pływały w oparciu o polskie porty, głównym dostawcą była „Baltona”. Trzeba było zamówić prowiantu na maksymalną możliwie jego odporność na przechowywanie. W chłodni mięsnej było minus 30-40 stopni i można było jego wziąć nawet na pół roku. To samo z prowiantem suchym. Pieczywo wypiekano na statku. Gorzej z warzywami i owocami. Ale polskie statki zaczęły uprawiać żeglugą naprawdę międzynarodową. Kupowano więc prowiant za granicą. --------Ciekawe jest to, że jak mi powiedziała jedna pani z Działu Głównego Intendenta, że likwidacja stanowiska ochmistrza spowodowała spadek kosztów żywienia. Jak myślicie, dlaczego?
|
|
Wigilia na m/s ZIEMIA ZAMOJSKA. Fotografia ze zbiorów Roberta Zahorskiego.
|
--------Kiedy pływałem w PŻM, były różne próby rozwiązania tego problemu. Były firmy shipchandlerskie narzucane przez armatora. Wybierano je poprzez przetargu, ale okazało się, że mają niskie ceny tylko w czasie przetargu. Potem, mając wyłączność, podnosili zwykle ceny i spadała jakość ich usług. Stali dostawcy zresztą nie wszędzie, dokąd zawijał statek, działali. W zasadzie kapitan, o ile był czas organizował przetarg wzywając kilku dostawców. Ja dawałem listę potrzebnych artykułów i prosiłem o kwotę do zapłacenia. Wygrywał najtańszy. Bywało, że zaczynała się licytacja w dół. W cywilizowanych portach shipchandlerzy są zrzeszani w I.S.S.A. („ International Ship Suppliers Assosiation”). To jest pewna gwarancja solidności. Na ich rachunkach widnieje wtedy logo tej organizacji. Jeżeli postój miał być krótki zamawialiśmy prowiant przez radio. Najlepszy prowiant był oczywiście w Europie, Kanadzie i USA. Kiedyś na statku WARTANES pływałem pomiędzy portami Ameryki łacińskiej przez prawie pół roku. Odbiło się to fatalnie na wyżywieniu. Po prostu nie było dobrego prowiantu. Mięso, zamiast głęboko zmrożono shipchandler dostarczał prosto z uboju. Po prostu kupował żywe zwierzęta i kazał je mordować.
--------W USA obowiązują przepisy, że akceptowany jest wyłącznie prowiant zakupiony w w/w krajach. Z Ameryki łacińskiej tylko prowiant z Chile był akceptowany. W innym przypadku prowiantura była plombowana przez oficera sanitarnego portu i na bieżące potrzeby trzeba było kupować na miejscu. A propos Chile. Byłem tam przed Alliende, w czasie jego dyktatury, za Pinocheta i później. Mam, więc skalę porównawczą. Po Pinochecie, był to jedyny kraj w tamtym regionie, gdzie można było samotnie spacerować nocą po ulicach, gdzie nie widziałem żebrzących, głodnych dzieci na ulicach, gdzie było czysto i gdzie podczas odpraw portowych nie domagano się ode mnie „prezentów”. Tym, co Pinocheta potępiają, daję to pod rozwagę.
--------Shipchandler. Poznałem ich wielu. W Kanale kilońskim "Zerssen", w Danii "Shirbeck", w Belgii "Gylsdorf". W Nowym Orleanie pani Krystyna Siobert. W Kanadzie pan Wielgus. To był Polak pochodzący z Jeleniej Góry. Miał pracownika Hiszpana z pochodzenia, który mówił dosyć dobrze po polsku. Szef wysłał go do Jeleniej Góry, aby nauczył się języka, słusznie uważając, że najlepiej to wyjdzie w łóżku jakiejś polskiej panienki. I miał rację!
--------W NOLA królowała Krystyna. Była bardzo użyteczna także w wielu innych sprawach. Do tego portu zawijało regularnie wiele statków PŻM. Mieliśmy u nie swoistą bazę. Na statkach kiedyś mieliśmy profesjonalne magnetowidy SONY. Kasety były znacznie większe od powszechnych wtedy kaset VHS. Statek mogła zabrać ich wiele. Przy każdej okazji załogi wymieniały między sobą kasety. Krystyna miał u siebie zawsze kilka zestawów, które wymienialiśmy u niej. Armator wysyłał do niej zaopatrzenie techniczne, które ona nam przywoziła. Różnie o niej mówiono. Ja ją zapamiętałem, jako solidnego i uczciwego dostawcę. Przy takiej masie towaru nietrudno było o jakiś artykuł o złej, jakości. Przy kolejnej okazji zawsze wymieniała mi towar na inny, bez wad. Tylko na moje słowo. Po latach z jej wpisów na Facebooku zauważyłem, że jest innej niż ja opcji politycznej. To często się zdarza wśród Polonii. Nie mając osobistego doświadczenia ulegają często propagandzie. Ale wspominam ją z sympatią. Śpij spokojnie Krysiu.
-------Kiedyś przyjechała do Polski na jakieś rozmowy w PŻM. Woziłem ją swoim autem, także do Poznania, gdzie żyli jeszcze jej rodzice. W głębokiej konspiracji. Wysiadała z samochodu dosyć daleko od biurowca PŻM w „Radisonie”. Myślę, że chodziła jej o to, żeby to mnie nie zauważono z nią, a nie odwrotnie.
-------Za zamówienie kapitan dostawał prowizję. Zwykle było to 5% wartości prowiantu. To jest sprawa zwyczajowa, a ja traktowałem to, jako swoje wynagrodzenie za dodatkową pracę po likwidacji etatu ochmistrza. Dołożono obowiązków a „zapomniano” o wynagrodzeniu. W USA sprawa była prosta. Musiałem podpisać kwit. Shipchandler przedstawiał to skarbówce, jako koszt i odliczał to od podatku. Było mu wszystko jedno, czy wezmę czy nie. On zawsze miał tyle samo.
-------Często podczas negocjacji cenowych uzyskiwałem dodatkowe świadczenia. Na przykład parę kartonów Coca Coli, Fanty, czy piwa. To rozdawałem załodze nieodpłatnie. Kiedyś dostałem w prezencie 2 beczułki termosowe. Kucharz na noc wstawiał do chłodni wodę. Przygotowywał napój i wrzucał do środka lód. Jedną zabierali do pracy marynarze pokładowi, drugą motorzyści. W tropiku było to dobry pomysł.
-------Na statku jest prowadzona kantyna dla załogi. Rządzą takie same prawa, jak w przypadku prowiantu. Obecnie kantyna jest prywatną sprawą kapitana. Zamawia on artykuły kantynowe i sprzedaje załodze. Cenę ustala sam. U mojego ostatniego armatora, było to ujęte w regulaminie pracy, gdzie prowizja była dozwolona. Ja podnosiłem cenę o zwyczajowe 5%. Z dwóch powodów. Po pierwsze traktowałem to, jako moje należne wynagrodzenie, a po drugie za wszystkie straty, na przykład sztormowe, czy na skutek przeterminowania towarów, musiałem pokrywać je pokrywać z własnych pieniędzy. Załoga z reguły nie płaciła gotówką. Po prostu dokonywało się potrąceń zarobków, wykazywanymi na liście płac i na indywidualnych kwitach wynagrodzeń. Sumę tych potrąceń wypłacałem sobie z kasy okrętowej i wykazywałem to armatorowi. Podczas wyokrętowania musiałem przekazać kantynę następcy. Suma wartości towarów netto i kasa musiały się zgadzać. Ja zawsze miałem zwyczaj wywieszania cennika na drzwiach bundu.
--------Kiedyś w Las Palmas braliśmy paliwo, za nami stał siostrzany statek z naszej firmy. Załogi się dobrze znały, bo prawie każdy z każdym kiedyś razem pływał. No i były wzajemnie odwiedziny. Wychodząc z kabiny usłyszałem głosy dochodzące sprzed drzwi kantyny. Stali tam załoganci z drugiego statku i głośno klęli odsądzając swojego niemieckiego kapitana od czci wiary. Był to efekt studiowania mojego cennika. U mnie karton papierosów L&M kosztował około 10 USD brutto, a u nich 15! Kapitan zwyczajnie ich okradał. Przybiegł do mnie z pretensjami, że mu utrudniam życie! Pogoniłem go!
--------Ochmistrzowie. To jedno z umarłych stanowisk na statkach. O ile żałuję bardzo braku radiooficerów, szczególnie tych, co znali się na elektronice, to ochmistrzów pożegnałem bez żalu. Miałem wśród nich nawet dobrych kolegów, ale był to zawód mocno zaśmiecony przegranymi urzędnikami z PŻM, pomniejszych „towarzyszy” i innych przypadkowych ludzi. Dobrzy byli absolwenci Wydziału Administracyjnego WSM w Gdyni, ale oni mieli kwalifikacje o niebo za wysokie na to stanowisko na zwykłym frachtowcu. Wiem, że niektórzy zrobili karierę na statkach wycieczkowych i hotelach, gdzie takie stanowisko jest koniecznością. Na naszych statkach wyraźnie się nudzili.
--------Na początku, po likwidacji tego etatu miałem problemy. Zupełnie nie wyczuwałem ilości, jakie muszę zamawiać, prowadzenie koniecznej biurokracji była na początku zmorą. Ale ponieważ jestem dobry w Excelu, napisałem sobie automatyczne aplikacje stosując Visual Basic for Applictation, w który wszystkie składniki MS Office są wyposażone. Programy doprowadziły do tego, że biurokracja zajmowała mi niewiele czasu. Poczułem ogromną satysfakcję, kiedy już po latach pracy u obcych armatorów, dowiedziałem się, ze moje „dzieło”nadal jest używane.
--------Miałem tak opracowane dokumenty do odpraw portowych, na wszystkich możliwych formularzach, sprawy płacowe, no i rozliczenia prowiantowe. O ile wiem to teraz armator dostarcza odpowiednie oprogramowanie. Wykonałem ogromną pracę przepisując wszystkie pozycje katalogu ISA dotyczące prowiantu i kantyny, razem z numerami kodowymi. Cały gotowy arkusz zajmował z 20 stron wydruku. Napisałem procedury w VBA. Jedne automatyczne sortowały arkusz na grupy towarów, np. mięso, nabiał, warzywa i tak dalej. Jadąc po tym długim arkuszu w dół, trudno była przeoczyć jakąś pozycję prowiantu. Do kolumny ilość wpisywałem, więc kolejno zamawianą ilość. Jeżeli to było rozliczenie, to wpisywałem cenę jednostkową i w jednym miejscu kurs waluty. Program to wszystko zliczał.
-------Napisałem kolejną procedurą, która w tym języku nazywa się „before printing” Zanim poszła instrukcja do drukarki, arkusz zwijał się ukrywając puste wiersz z niezamówionymi artykułami. Po przesłaniu do drukarki arkusz powracał do stanu roboczego. Inna forma tego arkusza służyła do spisywania remanentu kwartalnego i sprawozdania z zakupów. Najczęściej szef kuchni sam spisywał towary, chyba, że nie miałem do niego zaufania. W czystym arkuszu w pełnym wydaniu pisał długopisem, czego i ile potrzebuje. Przepisywałem to do mojego laptopa, z którym na statkach nie rozstawałem się od 1992 roku. Pod nagłówkiem arkusza była klauzula, dla shipchandlera. „Rachunki proszę wystawiać zgodnie z kolejnością zamówienia!”. O co chodziło. Na rachunkach często pozycje były wymieszane. Pietruszka obok mięsa potem napoje i tak dalej. Jednym słowem bałagan, Szukanie cen na rachunkach było czasochłonne i prowadziło do pomyłek. A tak kolejno wpisywałem towary „z góry do dołu” i było łatwiej. Potem komenda „print” i arkusz się zwijał i sam numerował wpisane pozycje.
--------Przyznam się bez bicia, do numeru jaki wywinąłem pewnemu kapitanowi, którego nie lubiłem, źle pamiętając go z przeszłości. W VBA jest instrukcja „fit to page” dla drukarki. Program zmniejsza wtedy cały arkusz do rozmiaru jednego arkusza papieru drukarki. Na samym krańcu całego arkusza, który liczy dziesiątki tysięcy wierszy i setki kolumn umieściłem kropkę. Dałem mu 3 miesiące czasu. Po osiągnięciu określone daty instrukcja upychała cały wielometrowych rozmiarów arkusz Excela w jednej kartce formatu A4. Kilkadziesiąt w najlepszym wypadku, wykorzystanych wierszy i kolumn powodowało, że wydruk praktycznie był niewidoczny!
--------Kiedyś zaokrętowałem na statek po starszym koledze. Jemu rozliczenia prowadził steward gospodarczy i nie za darmo oczywiście. W zamian za udział w prowizjach. Mnie zaproponował to samo. Odpowiedziałem, że zrobimy remanent (konieczny przy objęciu statku). Zrobiliśmy spis z natury i powiedziałem mu, że zgoda, pod warunkiem, że zrobi to szybciej ode mnie. Wziął swój egzemplarz i poszedł liczyć. Ja po około godzinie miałem już wydruki. Poszedłem do niego i zapytałem o jego wyliczenia. Powiedział: Będzie to Pan miał pojutrze. Powiedziałem m, że jest za drogi dla mnie, bo wychodzi astronomiczna suma za godzinę mojej pracy i pokazałem mu wydruk.
--------Jako 2. oficer byłem na małym statku pływającym do portów UK. Tam zamawialiśmy dostawę. „Artykułów bławatnych” u starszego Polonusa, którego załoga tytułowała majorem. Podobno był w wojsku polskim podczas wojny. Ochmistrz pan I. podejrzanie agitował załogę do zakupów u „Zerssena”. W kanale cały postój w Holtenau konferował z clarkiem tej firmy. Po przybyciu do Anglii pan major się nie zjawił. Załoga posłała mnie do telefonu abym zapytał, dlaczego nie przyjechał. Wtedy rozmowy między miastami zamawiało się jeszcze przez operatora. Chodziło o język angielski. Zadzwoniłem. Major się zdziwił, bo mówił, że ochmistrz telefonował i odwołał jego przyjazd. Powiedziałem, że nic podobnego i że załoga na niego czeka. Dziadek zapakował furgonetkę „Austin” i przyjechał wzbudzają z trudem ukrywaną złość ochmistrza. Jednak szybko wszedł w swoją rolę dyrygując sklepem rozłożonym w messie. Po zakupach major, zgodnie ze swoim zwyczajem chodził od kabiny do kabiny inkasując należność. W końcu przyszedł do mnie, pokazał kartkę z moimi zakupami i na stole położył kilkadziesiąt funtów. Spytałem powód. Odpowiedział mi, że wykonałem to, co należy do ochmistrza, więc należy mi się jego wynagrodzenie.
-------Miałem z tym ochmistrzem jeszcze wiele spięć. Kiedyś w przypływie złości powiedziałem mu: „Ja kiedyś będę w PŻM kapitanem. I niech pan się wtedy mnie wystrzega”. Wyśmiał mnie. Ale po latach słowo stało się ciałem. Okrętowałem w Szczecinie. Załoga zawsze była ciekawa nowego kapitana. Nagle zobaczyłem jego stał bez ruchu i blady. Tego samego dnia jeszcze uciekł na zwolnienie lekarskie.
-------Moi koledzy, kapitanowie też bywają różni. Jak to ludzie. Wspomniana już pani z działu Głównego Intendenta, powiedziała mi też, że im kapitan ma większe problemy w utrzymaniu kosztów, tym więcej skarg załóg na wyżywienie. Przypadek? Chyba nie. '
|
|
--------Na statkach były organizowane przyjęcia dla kontrahentów. Wiadomo, chodzi o wizerunek firmy. Zawsze odbywało się to na polecenie armatora, lub czarterujących. Było to rozliczane osobno i nie rzutowało na wyżywienie załogi. Trunki pochodziły z kantyny. Alkohole służyły tylko temu celowi i nie były dostępne dla załogi, za wyjątkiem piwa, zresztą w ilości kontrolowanej. W tym przypadku było to spotkanie prywatne więc kosztami obciążyłem siebie. Tak się złożyło, że w Lizbonie dostałem prezent od kolegi z innego statku, kpt Józefa Gawłowicza w postaci dużego kosza z krabami i homarami. Jak wstawiałem kosz do chłodni z minus 30, to one jeszcze się ruszały. Były jak znalazł na to moje party. dodatkowo przyrządziłem sam, osobiście moją zupę rybną, z której jestem znany wśród znajomych i rodziny. Był to rewanż za zaproszenie mnie i moich chiefów, przez naszą agentkę Cheryl, w weekend do jej osiedlowego klubu, gdzie zwykle
|
Stół podczas przyjęcia na m/s ZIEMIA WIELKOPOLSKA. Szczegóły w tekście obok. Fotografia ze zbiorów Roberta Zahorskiego. .
|
spotykała się ze swoimi przyjaciółmi.
-------Spędziliśmy tam miły wieczór. Na moje party przyszła ze swoją przyjaciółką, Chinką, właścicielką eleganckiej chińskiej restauracji, w której zresztą też byliśmy gośćmi. Były jakieś problemy z ładunkiem i kilka dni statek stał w Tampie. I wtedy dostałem najlepszą recenzję mojej zupy. Chińska restauratorka poprosiła mnie o przepis i włączyła zupę do smenu swojej restauracji. Lepszego wyróżnienia nie mogłem oczekiwać! Opisuję to tylko dlatego, aby pokazać profesjonalizm mojego szefa kuchni, który przyrządził homary i kraby z mistrzostwem godnym najlepszej restauracji.
|
|
Agentka okrętowa Cheryl ze swoją przyjaciółką podczas przyjęcia na m/s ZIEMIA WIELKOPOLSKA. Fotografia ze zbiorów Roberta Zahorskiego.
|
|
Opublikowano 10 października 2018 roku
|
|
_________________________________________________________________________________________ Facta Nautica dr Piotr Mierzejewski -
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|